Związku ze zbliżającym się jubileuszem 50-ciolecia święceń kapłańskich ks. Wiesława Słowika SJ, otrzymanych z rąk Świętego Jana Pawła II w kościele św. Ignacego w Richmond, redaktor Tygodnika Polskiego w Melbourne, pani Magdalena Jaskulska przeprowadziła wywiad z jubilatem. Oto jego treść.

Rozmowa z ks. Wiesławem Słowikiem SJ OAM, rektorem Sanktuarium Maryjnego w Essendon, wieloletnim rektorem Polskiej Misji Katolickiej w Australii i w Nowej Zelandii.
Magdalena Jaskulska, „Tygodnik Polski”.

Wielebny Księże Rektorze, wkrótce, 25 lutego, minie 50. rocznica Księdza święceń kapłańskich, które przyjął Ksiądz w kościele św. Ignacego w Richmond z rąk Kardynała Karola Wojtyły. Zanim to jednak nastąpiło przybył Ksiądz do Australii jako kleryk. Jak doszło do tego przyjazdu?

We wrześniu 1966 roku wróciłem z wojska do Krakowa po dwuletniej przymusowej służbie, którą socjalistyczna władza przerwała mi studia filozofii i podczas oficjalnego otwarcia nowego roku akademickiego nowy prowincjał ojców jezuitów poinformował zebranych, że od kilku już lat Zambia, Japonia i Australia błagają o pomoc i że jego zdaniem przygotowujący się do kapłaństwa klerycy powinni odpowiedzieć na te naglące potrzeby.

Kilka miesięcy później zapytałem go, czy pojawili się jacyś ochotnicy. Usłyszałem, że zgłosiło się kilku do wsparcia Japonii i afrykańskiej Zambii, ale nie ma chętnych do Australii. Zgłosiłem mu więc swoją gotowość. Po nawiązaniu kontaktu z Ojcem Józefem Janusem SJ, duszpasterzem Polaków w Melbourne, załatwienie wielu formalności i czekanie na wydanie paszportu trwały 4 lata.

Zanim w październiku 1970 roku wylądowałem w Melbourne, zdążyłem ukończyć filozoficzne studia w Krakowie i zaliczyć pierwszy rok teologii w Warszawie. Zamieszkałem wśród australijskich jezuitów w Parkville i przez kolejne lata kontynuowałem studia teologiczne na uniwersyteckim UFT.

Jaki był Księdza dom rodzinny? Jak Ksiądz wspomina środowisko, w którym wyrastał?

Miałem wspaniałych, mądrych rodziców, trzech braci i jedną siostrę. Stara Wieś na Podkarpaciu, gdzie się urodziłem i do której ciągle wracam, jest domem trzech zakonnych rodzin: Jezuitów, Służebniczek Najświętszej Maryi Panny, wielce zasłużonych w odrodzeniu polskiej wsi oraz Zawierzanek, zajmujących się rekolekcjami. Podkarpacka Stara Wieś wydała wielu zasłużonych dla Polski ludzi. Trzy dekady temu Telewizja Polska emitowała o niej godzinny reportaż pod tytułem „Jest taka wieś, Stara Wieś”. Przed wojną działał tam bardzo popularny amatorski teatr, istniała dęta orkiestra, lokalny zespół taneczny, Ochotnicza Straż Pożarna, bardzo czynne Koło Gospodyń, Sodalicja Mariańska, Dom Ludowy, harcerstwo i dobrze prosperująca szkoła.

Nie brakowało też partii politycznych, a w czasie wojny działała aktywna komórka AK i Stara Wieś zasłynęła z pomocy więźniom w Oświęcimiu i Dahau oraz z „tajnego nauczania” i z „podziemnego gimnazjum” uprawnionego do przyjmowania maturalnych egzaminów. Dużą rolę w tych odważnych akcjach odegrali młodzi jezuici. 150 lat temu ze Starej Wsi przybył do Południowej Australii pierwszy polski duszpasterz, Ojciec Leon Rogalski SJ, a w czasach komunistycznego terroru ukrywał się w niej Ojciec Stanisław Gurgacz SJ, sławny kapelan AK stracony w Krakowskim więzieniu.

Z dzieciństwa pamiętam atmosferę stalinowskich lat pełnych terroru i przemocy, ciągłego zagrożenia i braku chleba. Mimo realnych zagrożeń i dramatycznych chwil, dom miałem szczęśliwy, zdrowy religijnie i politycznie, pełen radości, wzajemnej troski i bogaty w tradycje. Ilekroć udaję się na urlop do Polski wracam „do domu”, w środowisko pełne wzajemnego szacunku, ciepła i radości z „bycia razem”. Spotykamy się wszyscy choćby na kilka dni właśnie w podkarpackiej Starej Wsi, ale mogę też zapomnieć o konieczności odwiedzenia moich najbliższych, zamieszkałych obecnie w Wałbrzychu, Zielonej Górze, Wrocławiu czy Poznaniu.

Kto miał wpływ na ukształtowanie Księdza powołania?

Może wszystko razem: i czasy, w jakich przyszedłem na świat i środowisko, w jakim wyrastałem i bliskość jezuitów prowadzących naszą parafię, ale największy wpływ miał chyba sam Pan Bóg, który mimo moich osobistych oporów, sprzeciwów mojego taty i mojej młodzieńczej niechęci do jezuitów, w przedziwny sposób wzywał mnie i obdarzył wewnętrznym przekonaniem, że jeśli mam być w życiu szczęśliwym, to mimo młodego wieku powinienem niezwłocznie wstąpić do jezuitów i zostać kapłanem. Moja droga do kapłaństwa nie była wolna od wątpliwości i wahań.

Ogniową próbą tego mojego powołania okazał się wojsko, do którego wcielono mnie na dwa lata wbrew porozumieniom między Kościołem i Państwem. Podczas niełatwej służy w formacji saperów próbowano mnie na różne sposoby zniechęcić do kapłaństwa, a potem skusić atrakcyjnymi obietnicami dowolnych studiów na jakimkolwiek uniwersytecie i znaczącego finansowego wsparcia.

Przyjęcie święceń kapłańskich z rąk Kardynała Karola Wojtyły zobowiązuje. Czy osoba św. Jana Pawła II i Jego nauczanie są Księdzu przez to szczególnie bliskie?

Oczywiście, ale też moja relacja ze św. Janem Pawłem II miała niewielki osobisty kontekst. Tuż przed moimi święceniami zmarł w Polsce na atak serca mój tato. Nie mogłem wówczas uczestniczyć w jego pogrzebie. Ale przed śmiercią zdążył odwiedzić kardynała w Krakowie i poprosić go o przekazanie mi gratulacyjnego listu od rodziny i pamiątkowego albumu z Sanktuarium Matki Bożej Starowiejskiej, w którego cieniu wzrastałem w swoim kapłańskim powołaniu. W dniu święceń, w niedzielę 25 lutego 1973 roku, kardynał Wojtyła przed udaniem się do kościoła ogarnął mnie swoim ramieniem i powiedział: „Mnie też tato zmarł tuż przed święceniami. Wiem co czujesz. Jeśli nie masz nic przeciw temu, mogę ci dzisiaj zastąpić ojca”. I tak w moim głębokim, acz pokornym odczuciu, święty Jan Paweł II pozostał mi na zawsze ojcem. Tak go widziałem podczas kilku różnych spotkań w Rzymie i podczas wielkiego polskiego spotkania na MCG w 1986 roku. Po jego śmierci często w modlitwie szukam jego wsparcia i wiem, że mogę na nie liczyć.

W Polskim Sanktuarium Maryjnym w Essendon w chwilach trudnych stojąc pod jego pomnikiem przypominałem mu, że to Sanktuarium jest jego świątynią i do niego też należy gromadzący się w niej polski lud, bo on go poświęcił, a przy okazji naszych spotkań w Rzymie nie omieszkał z zainteresowaniem pytać, jak się to Sanktuarium rozwija i jak służy wiktoriańskiej polonii.

50 lat posługi duszpasterskiej wśród Polonii to również czas, w którym miał Ksiądz okazję dokładnie poznać naszych Rodaków osiadłych w Australii, to współpraca i kontakty z emigracją różnych pokoleń, zamieszkałych w różnych ośrodkach. Jak przez okres Księdza kapłaństwa zmieniała się nasza australijska Polonia?
Dzięki mądrości Ojca Janusa i jezuickich przełożonych znalazłem się w Melbourne jako student i zanim przyjąłem święcenia mogłem poznać polską powojenną emigrację i uczyć się od niej prawdy o międzywojennej Polsce. Niezwykłe bogactwo organizacji społecznych, będących wówczas w pełnym rozkwicie, świadczyło o wyniesionym z Polski patriotyzmie, ofiarności, idealizmie i współodpowiedzialności za siebie nawzajem. Liczne szkoły sobotnie podtrzymujące nie tylko język, ale i polską kulturę, obyczaj i znajomość historii; zespoły taneczne, harcerstwo i pełne rozmodlonych ludzi kościoły budziły mój podziw. Urodzony w czasie wojny i wychowany w socjalistycznej propagandzie chłonąłem jak gąbka prawdziwą wolną Polskę, prezentowaną na co dzień przez powojenne pokolenie zamieszkałych w Wiktorii Polaków.

W latach 60-tych i 70-tych ubiegłego stulecia różnymi drogami i w niewielkich liczbach przybywali do Melbourne nowi polscy emigranci i z większymi lub mniejszymi oporami wtapiali się w doskonale zorganizowaną Polonię. Młodsi czuli się często zagubieni. Przy kościele w Richmond powstała z mej inspiracji grupa, którą drugie pokolenie polonijne nazwało „Importami”. Nam to nie przeszkadzało we wspólnych spotkaniach, wycieczkach i imprezach i dość szybkim nawiązaniu bardzo pomocnych kontaktów i przyjaźni z polonijną młodzieżą. Solidarnościowe, wczesane lata 80-te, przyniosły drugą dużą falę polskich uchodźców. Wypełniły się nimi wszystkie hostele w Melbourne, polskie niedzielne Msze święte i Polskie Domy, ale wraz z tą falą pojawiły się znaczące i przykre nieporozumienia i bolesne nieufności. Obydwa pokolenia używały tego samego języka i tych samych słów, ale znaczenie tych słów bardzo się różniło. Oczekiwania nowej fali, wykształconej i wychowanej w opiekuńczym systemie socjalistycznym, były bardzo trudne do zrozumienia i przyjęcia przez doświadczoną wojną, bardzo zaradną i polegającą na sobie powojenną falę.

Praca społeczna w Polsce była wyśmiewaną fikcją, a dla wiktoriańskiej polonii dumą, obfitującą w widoczne i bardzo potrzebne osiągnięcia materialne i społeczne. Długoletnia antyemigracyjna propaganda, wszechobecna w Kraju, wyśmiewająca Rząd Londyński zakorzeniła się w podświadomości „solidarnościowej” emigracji i przeszkadzała w zauważeniu wielkości i niezbywalnych dokonań powojennego pokolenia. Z kolei ponad trzydziestoletnie ignorowanie Polskiej Ambasady i Konsulatu, aby demonstrować w Australii prawdę o sowieckiej okupacji w Polsce, budziło również nieufność w umysłach radykalnych patriotów i ludzi, którym trudno było zapomnieć doznane w PRL-u krzywdy. Obydwie generacje były mi bardzo bliskie. Rozumiałem ich oczekiwania, wzajemne pretensje, żale i nieufności. Widziałem jednocześnie wielki potencjał i dobro w obydwu falach.

Starałem się więc być pomostem pomiędzy nimi organizując informacyjne spotkania w hostelach, wydając podręczny bezpłatny „Informator”, inspirując wydawanie na powielaczu kilkustronicowej gazetki pt. „O nas i dla nas” redagowanej przez nowoprzybyłych i rozdawanej przy kościołach i zakładając „Klub Początkującego Emigranta”. Na różne sposoby próbowałem pokazać, że jesteśmy jedną polską rodziną, naznaczoną wojną, a potem sowiecką opresją, ale w końcu liczy się tylko ta Polska, która żyje w naszych sercach. Dziś, gdy po tej powojennej wspaniałej emigracji pozostały tylko piękne wspomnienia oraz znaczący materialny dorobek, na „solidarnościową” emigrację spadł obowiązek zachowania tego wielki dorobku i jego zabezpieczenia oraz podtrzymania szacunku, jakim przez całe dekady cieszyła się wiktoriańska polonia.

W ciągu tych 50 lat dał się Ksiądz poznać także jako pomysłodawca i współtwórca różnych polonijnych przedsięwzięć. Wymienię tutaj choćby „Sacrosong”, „Polskie Kwiaty”, „Polski Festiwal na Federation Square”. Do tego współorganizowanie Festiwali PolArt w Melbourne czy utworzenie Fundacji Rodziny Rospond. Które z tych inicjatyw są dla Księdza powodem szczególnej radości?  

Chyba wszystkie, a było ich dużo i w dalekiej Albury i Benali, przy kościołach w Oakleigh, Essendon i Richmond, a także w życiu całej wiktoriańskiej polonii, były naszym wspólnym dziełem. Ja je tylko inspirowałem. Sam niewiele mógłbym zrobić. Te przeróżne inicjatywy cieszyły się zazwyczaj niezwykłym zrozumieniem i zaangażowaniem wielu setek wspaniałych, często młodych ludzi przy jednoczesnym skutecznym wsparciu starszej generacji. Bóg obdarzył mnie darem zauważania społecznych potrzeb i pomysłowością w wychodzeniu im naprzeciw. Próbuję więc nie marnować tego Bożego daru, wykorzystać wrodzone zdolności organizacyjne i zachęcać kogo tylko mogę do okrycia piękna i radości w bezinteresownej pracy dla wspólnego dobra.

Była także na przestrzeni tych lat współpraca z „Tygodnikiem Polskim”, w tym współorganizowanie 60-lecia istnienia gazety. Jak Ksiądz wspomina ten rozdział swojej pracy wśród Polonii?

„Tygodnik”, w swych początkach „Katolicki”, a potem „Polski”, powinien być naszą wielką wspólną dumą, a jego nieprzerwane ukazywanie się przez przeszło 70 lat jest niezwykłym osiągnięciem. W tym samym czasie dziesiątki różnych gazet, magazynów, tygodników czy periodyków rodziło się i umierało, a nasz „Tygodnik Polski” nadal żyje i ma się w miarę dobrze. W dobie Internetu, zaniku drukowanego słowa i ciągłego spadku prenumeratorów „Tygodnik” jest nam, Polakom w Australii, nadal bardzo potrzebny. Rejestruje bowiem naszą polonijną historię, jednoczy, informuje i nobilituje Australijską Polonię w oczach Polski i lokalnych władz australijskich. Nie wszystkie grupy etniczne mogą się pochwalić swoją własną gazetą i niewiele z nich jest w stanie utrzymać społecznym wysiłkiem swoje własne czasopismo.

Już w 1969 roku, będąc jeszcze w Polsce i przygotowując się do wyjazdu, otrzymałem w darze od członka Polskiej Orkiestry Symfonicznej. koncertującej na antypodach, 3 przemycone przez granicę kolejne numery ówczesnego „Tygodnika Polskiego”, redagowanego przez Romana Gronowskiego. Uderzyła mnie w nim wolność słowa i bogactwo treści, podanej w niebywale skromnej formie. Już wówczas poczułem do niego sympatię. Na jego 60-te urodziny zdecydowaliśmy społecznym wysiłkiem pokazać „całemu światu” jego znaczenie i jego historię oraz uświadomić australijskiej polonii znaczenie naszego „Tygodnika” i konieczność jego podtrzymania i promocji.

Czy Księdza zdaniem Polonia w Australii przeżywa dzisiaj pewien kryzys? Mam tu na myśli kryzys instytucjonalny, brak jedności środowisk polonijnych, spory, spadek liczby wiernych w polskich ośrodkach….

Niewątpliwie australijska polonia przeżywa rodzaj kryzysu. Mam nadzieję, że jest to „kryzys wzrostu”. Powojenna polonijna generacja budowała Domy i Ośrodki Polskie, zakładała polskie szkoły sobotnie i powoływała do życia społeczne organizacje w oparciu o honorową społeczną i bezpłatną pracę skrupulatnie przy tym pilnując demokratycznych zasad w ich zarządzaniu. Wszystkie te dzieła i inicjatywy obliczone były na ówczesne potrzeby i na warunki drugiej połowy ubiegłego stulecia. Federacje stanowe i Rada Naczelna Australijskiej Polonii jednoczyły zdecydowaną większość Polaków marzących o niepodległej Ojczyźnie. Trzonem powojennej emigracji byli żołnierze różnych formacji, dla których walka o niepodległość Polski pozostała naczelnym etosem. Odzyskanie przez Polskę niepodległości zmieniło ten etos. Miała go zastąpić nasza polska odrębna i bogata kultura. Naturalnym dziś procesem jest powolne i skuteczne przejmowanie polskich ośrodków i organizacji przez „solidarnościową” generację, mającą już inne standardy i inne formy zarządzania.

Zmieniły się także czasy, a z nimi zmieniły się potrzeby australijskiej Polonii, tymczasem nasze organizacyjne struktury niewielkim uległy zmianom. Nadzieję na ich przystosowanie do współczesnych potrzeb budzą dziś takie inicjatywy, jak niedawne powołanie do życia przez trzecie polonijne pokolenie „Federacji Polskich Organizacji” w Brisbane i Perth z nowymi już statutami, przystosowanymi do obecnych potrzeb i oczekiwań. Warto też zauważyć, że ostatnie spisy ludności pokazują wzrost liczby Australijczyków przyznających się do polskich korzeni. Mam wielką nadzieję, że obecny widoczny kryzys przyczyni się do istotnych reform istniejących organizacji i do powstania nowych polonijnych struktur, odpowiadających współczesnym polonijnym potrzebom.

Jak Ksiądz widzi dzisiaj przyszłość Polonii australijskiej? Jakie miałby Ksiądz dla nas przesłanie?

Marzy mi się jakaś nowa i skuteczna forma uaktywnienia i zjednoczenia największej liczby osób polskiego pochodzenia w Wiktorii, niezaangażowanej, ale widocznej co roku na Federation Square albo podczas kolejnych PolArt-ów lub większych znaczących wydarzeń. Może organizacja o nazwie „Polish Association in Victoria”, zarządzana już w angielskim stylu przez młodych ludzi, z odpowiednim statutem, z atrakcyjnymi formami internetowej komunikacji i z ciekawymi inicjatywami kulturalnymi odpowie na potrzeby tej wielkiej, niby dziś obojętnej i niezaangażowanej części wiktoriańskiej polonii. Jeśli chcemy podtrzymać dalsze istnienie „Polskiego Festiwalu na Federation Square” i możliwość zorganizowania następnego „PolArt”-u w Melbourne, jeśli chcemy odpowiedzialnie myśleć o przyszłości naszych społecznych ośrodków, to nie wolno nam czekać. Trzeba koniecznie szukać nowych sił, nowych inicjatyw, nowych organizacyjnych talentów i pomóc im odkryć sens, piękno, radość i satysfakcję w społecznej działalności dla powszechnego dobra nas wszystkich.