Rozemocjonowana zmaganiami polskich tenisistów w United Cup, w pierwszym odruchu chciałam z szybkością błyskawicy, opowiedzieć państwu jak na żywo w Brisbane mogłam przeżywać ich występy. Po pierwszych jednak przygotowanych zdaniach tenisowej relacji, postanowiłam odłożyć ten temat na kolejne spotkania, a podzielić się refleksją związaną ze śmiercią dwóch byłych piłkarzy. Może to nie najlepszy temat na pierwsze spotkanie w nowym roku, ale czy nie są to dni kiedy łatwiej nam podsumowywać miniony czas?
Oczywiście jednym z nich musi być Pele, ale zacznę od tego, który odszedł od nas kilka dni wcześniej, od Andrzeja Iwana, który zmarł 27 grudnia w rodzinnym Krakowie. 29-krotny reprezentant Polski, który z reprezentacją Biało-Czerwonych wywalczył brązowy medal na mistrzostwach świata w 1982 r., z drużyną Wisły Kraków zdobył jeden, a z Górnikiem Zabrze trzy tytuły mistrza kraju. Umierając miał 63 lata. Gdyby brać pod uwagę tylko piłkarski talent, Andrzej Iwan byłby na samej górze. Niestety, nie wszystkim łatwo jest ten dar przełożyć na mądre życie.
Jego talent polegał nie tylko na umiejętnościach posługiwania się piłką i strzelaniu bramek. Potrafił przewidzieć, co za chwilę stanie się na boisku i odpowiednio na to zareagować.
Przygniotła go sława, szybko zarobione pieniądze i poczucie, że jako piłkarz wybitny zawsze będzie potrzebny. Niektóre jego decyzje stawały się autodestrukcyjne, aż w końcu okazały się samobójcze. Gdy to zrozumiał, było już za późno.
Jako junior klubu Wanda Kraków trafił do Wisły. Miał 17 lat, kiedy w maju 1976 roku debiutował w pierwszym zespole „Białej Gwiazdy” w meczu ligowym i 18, kiedy strzelił dla niej pierwszą bramkę.
Wiosną 1978 roku obciążenie fizyczne, jakie musiał wytrzymać jego młody organizm, było ogromne. W lidze do końca kwietnia rozgrywał wszystkie mecze od pierwszej do ostatniej minuty. Wisła prowadzona przez trenera Oresta Lenczyka zdobyła tytuł mistrza Polski, a osiemnastoletni Andrzej Iwan był najmłodszym piłkarzem w pierwszym składzie „Białej Gwiazdy”.
Trzy dni po zakończeniu rozgrywek ligowych był już na Turnieju UEFA i strzelił dwie bramki Turcji. Po nim pojechał od razu na zgrupowanie kadry powołanej przez Jacka Gmocha na mistrzostwa świata w Argentynie. Cała Polska wiedziała, że Andrzej Iwan – najmłodszy uczestnik mundialu – to napastnik, który może zająć miejsce Włodzimierza Lubańskiego czy Andrzeja Szarmacha, nie tylko w reprezentacyjnym ataku, ale i w sercach kibiców.
Tych obciążeń i oczekiwań wobec osiemnastoletniego chłopaka było jednak za wiele i on po ludzku nie dał sobie z tym rady. Bardzo dobrze zarabiał, był niezastąpiony, wszystkie drzwi w Krakowie stały przed nim otworem. Jako zawodnik klubu milicyjnego miał też poczucie bezkarności. Miarka się przebrała, kiedy w kawiarni, nie pierwszy raz, przesadził z alkoholem i pobił kelnerkę. Sprawa stała się głośna, trafił do aresztu i został ukarany roczną dyskwalifikacją. Nagle zrozumiał, że sława bywa niebezpieczna, ale nie potrafił sobie z nią poradzić, więc picie weszło mu w krew.
Andrzej był inteligentnym, dobrym człowiekiem, więc koledzy z boiska starali się mu pomóc wyjść z nałogu. Mógł liczyć na przyjaciół z Wisły: Marka Motykę, Adama Nawałkę, Leszka Lipkę.
Ich starania niewiele dały, bo nałóg był zawsze silniejszy.
Oczywiście Iwan nadal grał, strzelał bramki dla Wisły, Górnika Zabrze i VfL Bochum, bo talentu mu nie ubyło. Ale zdrowia już tak. Osłabiony organizm był mniej odporny na kontuzje. Jedną z nich odniósł w drugim meczu mundialu w Hiszpanii (1982). Iwan nie mógł grać, ale nie chciał też wracać do Polski, bojąc się, że to pozbawi go premii za mundial. Nie mając nic do roboty, szukał partnerów do picia i zawsze kogoś znalazł.
Wrócił jeszcze do kadry, jednak goli już nie strzelał. Nie potrafił się odnaleźć jako trener, ale w Polsacie objawił talent komentatora meczów ligowych. Z nałogiem niestety nie zerwał.
Alkohol, hazard, do których doszła jeszcze depresja – nie dawał sobie z tym wszystkim rady.
O walce i demonach opowiedział w książce „Spalony” napisanej wspólnie z dziennikarzem Krzysztofem Stanowskim. „Hazard wypłukiwał mnie z pieniędzy, a alkohol każdego dnia obdzierał z godności” – przyznał w niej.
Gdy w 2008 r. był na odwyku, piętro wyżej w szpitalu umierała jego mama. „Uprosiłem lekarza i pozwolił mi złamać sztywne zasady detoksykacji i trzy razy dziennie kursować piętro wyżej, bym mógł być przy matce w ostatnich chwilach jej życia. Zmarła na moich oczach – na oczach pacjenta z oddziału detoksykacyjnego” — wspominał Andrzej Iwan w swojej książce.
Dwa dni po śmierci Andrzeja Iwana, 29 grudnia, wieku 82 lat, zmarł Pele. Legendarny piłkarz przegrał walkę z rakiem jelita.
Pele, a dokładniej Edson Arantes do Nascimento, był jedynym trzykrotnym mistrzem świata w piłce nożnej. Z reprezentacją Brazylii triumfował w 1958, 1962 i 1970 roku. Swój debiut w barwach reprezentacyjnych zaliczył w wieku 16 lat i 9 miesięcy. Strzelił wówczas bramkę Argentynie, dzięki czemu stał się najmłodszym zawodnikiem, który strzelił bramkę dla reprezentacji własnego kraju.
– On robił takie zwody, po których większość by padała. A on się podnosił i w dalszym ciągu robił te zwody, i strzelał te bramki. Dla mnie, mówię to z pełną odpowiedzialnością za słowo, był królem futbolu i wyprzedzał wszystkich piłkarzy w historii światowej piłki. Na pewno Messi, Maradona czy Ronaldo też są piłkarzami światowego formatu, ale król był tylko jeden – mówił były bramkarz reprezentacji Polski, Jan Tomaszewski.
– Jego historia to historia futbolu. Jeszcze długo będziemy o nim mówić. W tym czasie, kiedy grał, był absolutnie najlepszym piłkarzem świata.
– On stworzył coś, o czym mówimy do dziś. Był inspiracją, dawał napęd młodym ludziom, którzy próbowali osiągnąć podobny poziom.
– Obserwowałem Pelego, jego ruchy, przyjęcia piłki, uderzenia i starałem się je naśladować – tak dla Polskiego Radia wspominał „króla futbolu” Włodzimierz Lubański.
– To wyjątkowa historia w mojej karierze sportowej, dlatego że jako 19-latek miałem okazję zagrać na boisku przeciwko takiemu piłkarzowi, jak Pele. Oczywiście obok niego byli jeszcze inni znakomici gracze. Wtedy Brazylia była najlepszą drużyną świata. Spotkanie z tym zawodnikiem na boisku to było wielkie przeżycie. Momentami bardziej przyglądałem się temu, co on robi niż sam uczestniczyłem w grze. Tak po prostu było. – Włodzimierz Lubański zagrał przeciwko Pelemu 8 czerwca 1966 roku. Reprezentacja Polski przegrała wtedy mecz towarzyski z Brazylią na stadionie Maracana w Rio de Janeiro 1:2.
Honoriusz Balzac powiedział: „Nie istnieje wielki talent bez wielkiej siły woli.”
Kiedyś dwóch młodziutkich utalentowanych chłopaków dostało szansę od losu, by zostać czarodziejami na boiskach świata. Jeden został już za życia legendą, drugi zmarnował podarowany mu talent.
„Teraz już wiem, że talent to w większości wypadków – torba, czasem cennych klejnotów pełna, którą na plecach nosi z przypadku byle rzezimieszek.” – napisał Stefan Żeromski. Tylko, że to jak spożytkujemy te klejnoty zależy od każdego z nas.
Tekst ukazał się w Radiu 3ZZZ w dniu 07.01.2023 roku:
Mój blog: w drodze na Alderaan
Facebook: www.facebook.com/gosia.pomersbach
(fot. Piotr Drabik / Flickr.com / CC BY 2.0)