W Australii jesteśmy już po najważniejszych finałach i wyglądamy powoli dyscyplin związanych z tutejszym latem. Na północnej półkuli zaczęła się jesień więc większość sportowych imprez przeniosła się do hal sportowych, na boiskach pozostali głównie piłkarze. Mamy więc świetną okazję by spojrzeć na kartkę w kalendarzu, a tam pod dzisiejszą datą znajdziemy krótką notatkę mówiącą, że „8 października 1966, Kazimierz Deyna zadebiutował w polskiej pierwszej lidze, występując w drużynie ŁKS przeciwko Górnikowi Zabrze”. I choć ten mecz zakończył się bezbramkowym remisem, to można zaryzykować twierdzenie, że tego dnia narodziła się jedna z legendarnych postaci polskiego futbolu. Geniusz ze wszystkimi zaletami i wadami, który zachwycał na boisku, a jednocześnie chodził własnymi ścieżkami. Piłkarz przez jednych kochany, a przez innych nienawidzony.

Z Legią Warszawa zżył się tak mocno, że niewielu pamięta, że pochodził ze Starogardu Gdańskiego. Urodził się 23 października 1947 roku, gdyby żył świętowałby za kilka dni swoje 75. urodziny, jako piąte z ośmiorga dzieci państwa Deynów. Kazimierza od dziecka ciągnęło na piłkarskie boisko, choć uprawiał też skok wzwyż, piłkę ręczną i tenis stołowy. Jedenastoletni Deyna piłkarska karierę rozpoczął w lokalnym klubie ZKS Włókniarz Starogard Gdański. Jako utalentowany piłkarz miejscowego Włókniarza został wytypowany przez Gdański Okręgowy Związek Piłki Nożnej do transferu do drugoligowej Lechii Gdańsk bądź MZKS Gdynia. W tamtych realiach komunistycznej Polski, takie decyzje zapadały odgórnie i nikt nie pytał mniejszych klubów, czy chcą sprzedać zawodnika. Deyna podpisał już nawet stosowne porozumienie MZKS Gdynia, ale wtedy do akcji włączył się ŁKS – grający w ekstraklasie. Łodzianie chcieli szybko i łatwo zwerbować do siebie utalentowanego piłkarza. Klub z alei Unii zesłał nawet dwóch zawodników do Starogardu, aby zadośćuczynić stratnemu Włókniarzowi. Wkrótce jednak sam był stratny. Po rozegraniu jednego meczu w pierwszej lidze, właśnie tego z Górnikiem, 8 października 66 roku, Deyna został „powołany do wojska”  i stało się jasne, że piłkarz trafia do warszawskiej Legii.

Tak w 1966 roku rozpoczął się początek nowej piłkarskiej epoki przy Łazienkowskiej, która trwała do 1979 roku. Po początkowym rozbudzeniu nadziei sukcesami międzynarodowymi i ligowymi przyszły takie sezony, kiedy Legia z Deyną w składzie zajmowała zaledwie ósme miejsce w lidze. Gazety pisały wtedy o nim, że jest chimeryczny i gra dobrze, a nawet fenomenalnie, tylko wtedy, gdy mu się chce. Jednocześnie był zawodnikiem grającym ostro i zachowującym się na boisku wręcz chamsko, co bardzo raziło w odbiorze piłkarza tego formatu.

Można by powiedzieć, że Kazimierza Deynę kochała cała Polska, ale tylko jeśli weźmie się pod uwagę wielkie sportowe imprezy z udziałem reprezentacji. Gdy na krajowych boiskach padała zapowiedź spikera: „Z numerem dziesiątym – Kazimierz Deyna”, rozlegał się na trybunach festiwal bluzg, wyzwisk i gwizdów. W czasie meczu często każdy jego kontakt z piłką wywoływał nieprzyjazne pomruki na trybunach. Oczywiście kontrastowało to z tym, co działo się w stolicy, na Łazienkowskiej. Tam wśród kibiców Legii niosło się „Kaziu, Kaziu” czy „Kaziu gol”.

Wszelkie kontrowersje wokół jego osoby ginęły w morzu sukcesów reprezentacji Biało-Czerwonych. Naród uwielbiał przecież wszystkich, bez wyjątku „chłopców Górskiego”, a wyrażanie się o którymś z nich negatywnie było w bardzo złym tonie.

Grający w reprezentacji Polski, najpierw z numerem „9”, a potem „12” Deyna był lider środka pola. Nazywano go „królem rogali” ze względu na skłonność do stosowania charakterystycznego zagrania, gdy piłka po idealnym łuku wędrowała dokładnie w miejsce, które sobie wybrał. Dzięki tym i innym umiejętnościom był wykonawcą rzutów wolnych i karnych w drużynie. A z rzutu rożnego potrafił trafić bezpośrednio do bramki.

Niemal w pojedynkę wygrał Polsce, w 1972 roku, w Monachium olimpijski finał z Węgrami. – Pusta bramka! I już nie pusta, bo w niej piłka strzelona przez Kazimierza Deynę!!! Proszę państwa… No mój Boże, co ja mam państwu powiedzieć? – krzyczał komentator Jan Ciszewski, gdy Deyna zdobywał jedną ze swoich dwóch bramek, którymi koronował się na króla strzelców olimpijskiego turnieju. Po raz kolejny pokazał się jako mistrz w 1974 roku na Mistrzostwach Świata w Niemczech. Zdobył wtedy trzy bramki i tak rewelacyjnie kierował drużyną, że ta znalazła się na podium. Zyskał miano najlepszego pomocnika Mundialu oraz trzeciego piłkarza Europy.

Po tych mistrzostwach zaczęły się o niego starać takie kultowe kluby, jak: Inter Mediolan, AC Milan, Real Madryt czy Bayern Monachium. Jednak Kazimierz Deyna, jako oficer Ludowego Wojska Polskiego, nie mógł wyjeżdżać do krajów NATO.

W letnich Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu w 1976 roku, polski piłkarz zdobył z drużyną srebrny medal, który jednak został odebrany przez polskich kibiców jako bolesna porażka. W 1978 roku na Mundialu, w meczu z Argentyną nie wykorzystał karnego, a Polska przegrała 0:2 i odpadła z imprezy. Za tą przegraną dziennikarze i kibice obarczyli winą Deynę, a on sam niedługo później zrezygnował z gry w polskiej reprezentacji. Po Mistrzostwach Świata w 1978 roku przeszedł z Legii do Manchesteru City, gdzie spędził trzy lata. W tym czasie zagrał tylko 38 spotkań, zdobywając 12 bramek, a większość czasu przesiedział na ławce rezerwowych, gdyż trenerzy nie mogli znaleźć dla niego odpowiedniej pozycji. Dopiero w kalifornijskim San Diego Sockers, Deyna rozkwitł na nowo i cieszył się tam wielkim uznaniem kibiców.

Ale było też drugie życie Deyny…

Nie był duszą towarzystwa i chadzał własnymi ścieżkami. Na wyjazdach nie mieszkał nigdy z żadnym kolegą z boiska, tylko ze swoim masażystą, Marianem. Często się spóźniał się na treningi i potrafił znikać niekiedy nawet na kilka dni. Zazwyczaj przyczyną takiego zniknięcia Deyny była jakaś młoda, urodziwa kobieta. Bo kobiety to była prawdziwa jego słabość. Drugą słabością była skłonność do nie zawsze przepisowej jazdy samochodem. Ta dała znać o sobie dopiero poza granicami Polski i tak naprawdę była przyczyną jego śmierci.

1 września 1989 roku w San Diego doszło do wypadku. Prowadzony przez Kazimierza Deynę biały Dodge Colt uderzył w stojącą na światłach awaryjnych ciężarówkę. Deyna zginął na miejscu. Parę dni później amerykańska agencja AP podała, że wcześniej trzykrotnie łamał przepisy drogowe, a w momencie wypadku był pod wpływem alkoholu.

Odszedł jako wielki piłkarz, jeden z najlepszych w historii polskiej reprezentacji. W czasie kariery budził kontrowersje. Z Deyną już jednak tak było, że trudno było przejść wobec niego obojętnie, ale tego wszystkiego dobrego, co zrobił dla polskiej piłki, nikt mu już nie odbierze.

Wśród starszych kibiców wciąż trwają spory, kto był najlepszym piłkarzem w historii polskiego futbolu. Jedni wskazują Włodzimierza Lubańskiego, inni Zbigniewa Bońka, a jeszcze inni Kazimierza Deynę. Dla młodego pokolenia fanów futbolu nie ma cienia wątpliwości, jest nim Robert Lewandowski. Jednemu nie można zaprzeczyć – zawodnikiem, który wzbudzał największe emocje, pozostanie Deyna – jednocześnie uwielbiany i znienawidzony.

Tekst ukazał się w Radiu 3ZZZ w dniu 08.10.2022 roku:

 

Mój blog: w drodze na Alderaan

Facebook: www.facebook.com/gosia.pomersbach